środa, 29 lutego 2012

"Karuzela uczuć" Jodi Picoult

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Tytuł oryginału: The Pact
Tłumaczenie: Anna Bańkowska
Liczba stron: 512
Rok wydania: 2009
Ocena: 9/10.










Czy wiesz jak to jest kochać kogoś nad wszystko na świecie? To miłość, która sprawia, że dwie dusze stają się jednością. Czy wiesz jak to jest kochać kogoś miłością aż po grób? Christopher Harte wie. Darzył Emily właśnie takim silnym uczuciem, a mimo to jest oskarżony o morderstwo ukochanej - dziewczyny, którą znał od dziecka.

Goldowie i Harte’owie mieszkali w sąsiednich domach, znali się od dawna, razem wychowywali dzieci – byli jak jedna rodzina. Emily i Chris znali się od jej narodzin. Kochali się, byli jak brat z siostrą. Wszystko robili razem. Wkrótce połączyło ich coś więcej niż rodzinna miłość. Wszyscy oczekiwali, że prędzej czy później to nadejdzie. Rodzice pokładali w dwojgu młodych ludzi wiele innych nadziei. Dziewczyna była perfekcjonistką. Starała się zadowolić rodziców, a przynajmniej tak czułam, czytając tę książkę. Dlaczego, mając z pozoru idealne życie, dziewczyna chciała się zabić? A może to nie było samobójstwo? Tylko dwie osoby wiedziały, co wydarzyła się tamtego dnia na karuzeli. Jedna nie żyje. Druga cierpi po ogromnej stracie. Czy prawda wyjdzie na jaw?

„Karuzela uczuć” to kolejna przeczytana przeze mnie książka Jodi Picoult. Musimy zmierzyć się z kolejnym trudnym tematem. Tym razem jest to kontakt młodych ludzi z rodzicami. Myślę, że można to uznać jako radę dla nastolatków, aby nie bali się rozmawiać otwarcie z mamą czy tatą oraz radę dla rodziców, aby znajdowali czas dla swoich pociech i przede wszystkim słuchali.

Język powieści jest dosyć prosty, zrozumiały, charakterystyczny dla książek Picoult. Przedstawione sytuacje są pełne realizmu. To naprawdę niesamowite, że autorka potrafi wykreować coś takiego. Bohaterowie są jak Ty czy ja, dzięki czemu zdaję sobie sprawę, że takie rzeczy się zdarzają. Naprawdę ujął mnie za serce realizm „Karuzeli uczuć”.

Kolejna rzecz, która bardzo mi się podobała to rozważania Jordana na temat prawdy. Wraz z czytaniem powieści mamy możliwość przemyślenia, czym jest prawda. Zarówno w kontekście książki jak i własnego życia.

„Nie ma jednej prawdy. Istnieje tylko to, co postrzegamy jako prawdę.”*

Nie jest mi obojętny psychologiczny aspekt tej książki. Obserwujemy jak różne czynniki mają wpływ na psychikę bohaterów, jak zmieniają się ich emocje. W rozprawie sądowej mamy doczynienia ze specjalistami próbującymi wyjaśnić, dlaczego Emily to zrobiła. Szczególnie zainteresowała mnie pani Vernon od terapii za pomocą sztuki. Zaciekawiło mnie to do tego stopnia, że zaczęłam zagłębiać się w temat, ale nie o tym tu mowa.

Następny atut to przeprowadzona po mistrzowsku rozprawa sądowa. O ile odstraszają mnie książki, w których trafiam na salę sądową, o tyle ta jest inna. Z niemalże fascynacją śledzę zmagania prokuratora i obrońcy, czasami sama nie wiem, po czyjej jestem stronie, komu wierzę. Z niecierpliwością czekam na finał, a gdy już się doczekam, boję się jej wyniku. Boję się o los bohatera, jest mi go żal. W końcu czytam kilka ostatnich zdań rozprawy i… czuję spływające po policzkach łzy. „Karuzela uczuć” to kolejna z książek Picoult, która wywołała u mnie emocje tego stopnia. Właśnie takie książki lubię – wywołujące u mnie emocje.

Podsumowując – „Karuzela uczuć” to powieść obyczajowa z nutą dramatu psychologicznego, poruszająca trudny temat, ukazująca potęgę uczuć, skłaniająca do pewnych przemyśleń.
Polecam fanom Jodi Picoult, tym, którzy zaczynają przygodę z jej książkami oraz przypadkowym czytelnikom. Naprawdę warto.

* cytat pochodzi z "Karuzeli uczuć"

niedziela, 19 lutego 2012

Stosik 2/2012 i kilka zdań o "Wielkim mistrzu"























Oto mój kolejny stosik. Od dołu:
- "Przymierze ciemności" Anne Bishop
- "Karuzela uczuć" Jodi Picoult
- "Klan wilczycy" Maite Carranza
- "Dziwne losy Jane Eyre" Charlotte Brontë
- "Wielki mistrz" Trudi Canavan - jedna z moich ukochanych książek i jak na złość nie moja - pożyczona od koleżanki. Muszę zainwestować we własny egzemplarz, bo, choć czytam ją kolejny raz, wiem, że przeczytam ją wiele wiele razy. Wczoraj przeczytałam większość książki, na dziś zostawiłam ok. 150 stron. Wiem, że gdy skończę, nie będę miała ochoty na żadną inną książkę, tylko tą. Wywołuje ona u mnie wielkie emocje. Choć wiem, co się wydarzy, mam nadzieję siłą woli jakoś to zmienić. Wiem, ze nie obędzie się bez potoku łez. Akkarin - moja literacka miłość. Odnoszę niepokojące wrażenie, że wysuwa się przed mój numer 1, z którym jestem najbardziej emocjonalnie związana - serie\ę o Harrym Potterze. Dotąd myślałam że to niemożliwe, ale "Wielki mistrz" budzi takie emocje... Przy rozdziale, który kończy sie słowami '... i nie było już więcej pytań' przerwałam czytanie, tylko na chwilę. Musiałam ochłonąć, przetrawić jakoś szalejące emocje i coś, co wydawało mi się niemożliwe. Słowa Akkarina 'I tak już za późno. Zacząłem przegrywać tamtej nocy, kiedy zabiłaś tę Ichani' rozłożyły mnie na łopatki, wgniotły w łóżko. To było niesamowite. A teraz trwa wojna. Ja wiem. Wiem co się wydarzy, ale dlaczego? To jedyna książka, z której zakończeniem nigdy się nie pogodzę. Nigdy.
Zaczęłam przegrywać tej nocy, kiedy w moje ręce trafił "Wielki mistrz". Teraz to moje małe wielkie uzależnienie.
Światy wykreowane przez Trudi Canavan (ten z Ery Pięciorga również) są niesamowite, porywają czytelnika. Dlatego całym sercem, które teraz należy do "Wielkiego mistrza" polecam całą jej twórczość.

"Dziedzictwo: tom II" Christopher Paolini

Wydawnictwo: MAG
Tytuł oryginału: Inheritance
Seria: Dziedzictwo
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Liczba stron: 496
Data wydania: 25 stycznia 2012

Moja ocena: 10(00000)/10


Ostatni lot na skrzydłach Saphiry, którego tak się bałam, dobiegł końca. Ciężko rozstać się z serią, do której tak mocno się przywiązałam. Być może podchodzę do tego zbyt emocjonalnie, ale inaczej nie potrafię. Zakończyło się coś, co znałam od tek dawna. Wielkie podziękowania dla Paoliniego za podróż po Alagaesii. Nie zawiodłeś mnie ostatnim tomem, choć niektórych może i owszem.

Tom drugi „Dziedzictwa” zaczyna się tam, gdzie skończył się poprzedni. Na początku mamy kilka rozdziałów dotyczących porwanej Nasuady, gdzie wreszcie bliżej poznajemy Galbatorixa. Była przywódczyni Vardenów opiera się przeróżnym torturom i nie daje namówić się do współpracy.
Następnie przeskakujemy do Eragona, który przybywa do Vroengardu. Dociera pod skałę Kuthian, która nie chce się przed nim otworzyć. Wraz z Saphirą są zmuszeni poznać najskrytsze zakamarki siebie. To, co znajdują w Krypcie Dusz, przechodzi ich najśmielsze oczekiwania…

Akcja wylewa się ze stron „Dziedzictwa”, które pisane jest z punktu widzenia Nasuady, Eragona i Rorana. Wielki plus za to, że przestały mnie irytować fragmenty z perspektywy kuzyna Eragona. Ponownie mamy dokładnie opisane walki, każdy ruch bohaterów. Dzięki temu możemy poczuć się jakbyśmy byli w środku bitwy o Ilireę.

Kolejnym plusem powieści jest postać Murtagha. Pokochałam tę postać. Od początku drugiego tomu zaczął mnie zaskakiwać. Wszystkiego mogłam się spodziewać, le na to bym nie wpadła. Ci, którzy powieść już czytali, wiedzą o czym mówię. Następnie zadziwił mnie już podczas ostatecznej bitwy. Wprawdzie byłam przygotowana, na coś takiego, ale i tak daję za to kolejny wielki plus. Żałuję tylko, że autor zakończył w taki sposób wątek Murtagha i Ciernia. Miałam nadzieję, że jeszcze do nich wróci. A oni tak po prostu zniknęli.

Przejdźmy do Nasuady. Paolini doskonale poprowadził tę postać, można by rzec, że według scenariusza, który sobie wymyśliłam. Siła jej umysłu, determinacja, zdolności przywódcze i siła woli zadziwiły mnie. Jestem zadowolona z tego, jak potoczyły się losy Nasuady. Zmieniłabym tylko jedną jedyną rzecz. I znowu: Ci, którzy już powieść przeczytali, domyślą się o czym mówię.

Zielony smok z okładki – czekałam z niecierpliwością, kiedy się pojawi. Niektórzy mogli to przewidzieć, ja jednak starałam się nie zgadywać. Początkowo byłam naprawdę zadowolona z tego, jak autor poprowadził postać Firnena (mam nadzieję, że nie zlinczujecie mnie za ten mały spoiler). Potem jednak Paolini złamał mi serce. Nie mogę się z tym pogodzić. Wyjawiłabym dlaczego, ale nie chcę za bardzo spoilerować.

Większość zapewne czekała na dalsze losy Aryi. Spodziewałam się oczywistego. A to, co się stało rozdarło mi serce po raz drugi. Rozumiem, że nie mogła zostawić tego, co spoczęło na jej ramionach. Podjęta przez nią decyzja wymagała odpowiedzialności. Podziwiam siłę miłości do jej rasy. To, kim została, w pełni jej się należało. Mimo wszystko moje serce było w kawałkach.

A teraz dwoje naszych głównych bohaterów – Eragon i Saphira. W tym miejscu wrócę do ostatecznej bitwy. Pomysł zastosowany w walce z Galbatorixem był doskonały. W tym momencie pozwoliłam sobie uronić łzę, poczułam nawet współczucie dla króla. Po wszystkim zrozumiałam, że nasza dwójka straciła cel w życiu. Zaczęłam zastanawiać się, co zrobią dalej i jednocześnie bałam się tego. Trzeba było odbudować Ilireę, wybrać następcę tronu, zaprowadzić pokój w całej Alagaesii. To jednak nie mogło stać się dla Eragona i Saphiry celem życia. Wybrali drogę, a raczej Paolini wybrał ja dla nich, która wywołała u mnie łzy.

Zakończenie było niesamowite. To, co zrobił Christopher Paolini. Odejście od standardowego happy end’u i zafundowanie nam czegoś pomiędzy było ogromnym plusem. Jak wielu przede mną na początku się cieszyłam, potem, kolejny już raz moje serce rozpadło się na miliony drobnych kawałeczków. Myślałam, jak on mógł to zrobić i jednocześnie podziwiałam to, że nie skończyło się to jak wiele innych opowieści.

Kolejnym plusem książki jest to, że nie ginie niewiadomo ilu bohaterów. Fakt, mamy wojnę, więc bez śmierci się nie obejdzie. Autor zrezygnował jednak (na szczęście) z uśmiercania wielu z postaci. Zakończenie wystarczająco rozdziera serce, choć przecież Angela wcześniej to przepowiedziała (muszę wrócić do tego fragmentu, bo jakoś wcześniej nie zwróciłam na niego uwagi).

W podziękowaniach Paolini pisze „(…) przykro mi, że zawiodłem tych, którzy liczyli, że dowiedzą się czegoś więcej o zielarce Angeli, jednak gdybyśmy wiedzieli o niej wszystko, nie byłaby nawet w połowie tak interesującą postacią”. Czytając te słowa zaczęłam się nawet śmiać, bo chwilę wcześniej pomyślałam, że choć tak liczyłam na rozwiązanie jej tajemnic, nic takiego nie nastąpiło. No cóż, pozostaje mi tylko śmiać się z moich oczekiwań.

Znalazłam też pocieszenie dla mojego serca, które było w milionach kawałeczków, dzięki słowom „Nie zamierzam jednak całkowicie porzucić Alagaesii”. Chociaż tyle – wrócimy tam kiedyś. Pozostaje nam w takim razie mieć nadzieję.

Książkę polecam wszystkimi kawałeczkami mojego serca :)
Se onr sverdar sitja hvass

PS. Wiem, że to nie za bardzo przypomina recenzję, raczej spis moich odczuć i uwielbienia dla Paoliniego, ale mam nadzieję, że komuś się przyda.

piątek, 10 lutego 2012

"Iskra" Kristin Cashore

Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Tytuł oryginału: Fire
Tłumaczenie: Krystyna Chodorowska
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 496











Na „Iskrę” trafiłam zupełnie przypadkiem w bibliotece. Już miałam wychodzić, gdy mój wzrok padł na okładkę z dziewczyną o rudych włosach. Nie powinno się oceniać książki po okładce, ja jednak wzięłam ją. W drodze do domu przeczytałam opis z tyłu i nastawiłam sie do książki dość sceptycznie, a sytuację pogorszył fakt, że to druga część serii. Gdy jednak dowiedziałam się, że nie muszę znać pierwszej, aby przeczytać tę, zaczęłam lekturę.

Iskra, tytułowa bohaterka, jest olśniewająco piękna. Ognistorude włosy przyciągają wzrok każdego. Dziewczyna prócz swej urody ma jeszcze jeden niezwykły, wręcz niebezpieczny dar – możliwość wnikania w ludzkie umysły i ich kontrolowania. Przeraża ją własna moc, to, że nie ma wyznaczonych granic mówiących, co jest dopuszczalne, a co nie. Jak daleko może posunąć się w obronie własnej lub przyjaciół? Jak daleko może posunąć się w obronie królestwa? Gdzie są granice? O tym wszystkim musi zdecydować sama.

Poszukując odpowiedzi, Iskra zmaga sie także z przeszłością. W dzieciństwie została zabrana od matki. Ojciec-tyran najwyraźniej przez zwykłe niedbalstwo zapomniał ją zabić. Odwiedzał córkę bardzo rzadko, jedynie po to, aby sprawdzić, jak duża jest jej moc i czy rozwija swoje zdolności. Dziewczynka jest pół Potworem, istotą zrodzoną ze związku człowieka i Potwora, a Cansrel chce zrobić z niej okrutną i bezlitosną potworzycę.

Bohaterowie w powieści Kristin Cashore są wyraziści, mają charakterystyczne tylko dla nich cechy. Doskonale wykreowana Iskra oraz jej otoczenie sprawiają, że książkę dobrze sie czyta.
Czymś zupełnie dla mnie nowym były Potwory, istoty (ludzie i zwierzęta) różniące się od tych nam znanych ubarwieniem sierści, skóry lub, jak w przypadku naszej bohaterki, włosami. Wprowadzając te stworzenia, autorka odeszła od popularnych wampirów, wilkołaków czy elfów. Jakoś nie wyobrażam sobie, by biegały one po świecie stworzonym przez Cashore. Z drugiej strony kolorowe koty i psy są dość dziwne, wręcz bawią, nie pasują do mojego wyobrażenia o potworach.
W prologu wspomniane jest też o Obdarzeńcach, ludziach o różnokolorowych oczach oraz przeróżnych talentach, od tych zupełnie nieprzydatnych po najbardziej pożądane.

W pewnym momencie fabuła porwała mnie bez reszty i wciągnęła w dworskie gierki, wojnę, miłosne problemy. Czułam przyjaźń bohaterów, ich nienawiść, złość i smutek.

Mały minus za to, że w trakcie czytania książki zaczynałam sie gubić, akcja była zbyt chaotyczna. Zdezorientowana myślałam „co ja tutaj robię?”.

Moim skromnym zdaniem książka była za krótka, brakowało w niej rozwinięcia pewnych wątków. Skończyłam zadowolona z przeczytania, jednak z pewnym niedosytem.
Mimo kilku małych minusów, polecam tę książkę i jestem skłonna dać jej 8/10.

poniedziałek, 6 lutego 2012

Stosik 1/2012























Oto mój niewielki pierwszy stosik. Trzy książki na dole wypożyczyłam z biblioteki , będąc u babci. Z całych sił będę starała się zdążyć z ich przeczytaniem (szczególnie "W naszym domu").
Od góry:
- "Dziedzictwo: tom II" Christopher Paolini - nie mogłam się doczekać, aż będę trzymać ją w dłoniach. Cały czas leży w zasięgu mojego wzroku i kusi. Ale tę mam na własność, więc musi poczekać.
- "Iskra" Kristin Cashore - jestem już w połowie. Początkowo nie czułam się porwana przez tę historię, ale to było mylne pierwsze wrażenie.
- "Królowa lata" Melissa Marr - właściwie z braku pomysłu na coś do czytania znalazła się w wypozyczonych przeze mnie książkach
- "W naszym domu" Jodi Picoult - lubię jej książki, to taka odskocznia od fantastyki, którą pochłaniam. Coś niebanalnego i wciągającego.

niedziela, 5 lutego 2012

"Królestwo czarnego łabędzia" Lee Carroll

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Tytuł oryginału: Black Swan Rising
Tłumaczenie: Alina Siewior-Kuś
Liczba stron: 400











„Królestwo czarnego łabędzia” to książka napisana przez małżeństwo - Carol Goodman i Lee Slonimsky’ego. Przyciągnęła mnie (i pewnie nie tylko mnie) do niej okładka. – dziewczyna w pięknej sukni stojąca na alei. Przyznam, że po przeczytaniu opisu miałam chęć odłożyć ją na półkę w bibliotece, postanowiłam jednak uczynić z tego wyzwanie.

Bohaterka, dwudziestosześcioletnia Garet James, w młodym wieku straciła matkę w wypadku samochodowym. Pamiątką po niej jest medalion z czarnym łabędziem. Kobieta mieszka z ojcem, opiekuje się nim. Wspólnie prowadzą galerię sztuki, która tonie w długach. Garet jest tym faktem tak zmartwiona, że przez przypadek trafia do niewielkiego antykwariatu. Właściciel, miły staruszek, daje jej do otworzenia srebrną szkatułkę, na której widnieje pieczęć identyczna jak jej medalion. Zaciekawiona dziewczyna przyjmuje zlecenie i zabiera pudełko do domu. Tam otwiera je i zaczynają dziać się niesamowite rzeczy. Zawartość ulega zniszczeniu, zostaje tylko strzępek z podpisem Will Hughes. Następnego dnia galeria zostaje obrabowana. Znikają obrazy oraz… szkatułka. Kim jest właściciel antykwariatu? Kto napadł na galerię? Czy te dwa zdarzenia są ze sobą powiązane? No i zniknięcie szkatułki… Czy tego właśnie chcieli włamywacze?

Ogromnym atutem książki jest szeroka gama bohaterów – sylfy, żywiołaki, smoki, dybuki a do tego pociągający wampir. Wszyscy oni mają wpływ na Garet, która musi z dnia na dzień stać się Strażnicą i powstrzymać zło. Nie tylko ja zauważyłam, że nauka poszczególnych umiejętności przychodzi jej decydowanie za łatwo. Momentami było to naprawdę irytujące, brakowało mi doskonalenia się dziewczyny.
Nie spodziewałam się tego po sobie, ale po przeczytaniu tej książki jestem fanką Willa Hughesa. Nie był facetem przesłodzonym, z czym ostatnio spotykam się w wielu książkach, więc za to wielki plus.

Fabuła opierała się na naprawdę ciekawym pomyśle, wciągnęłam sie w akcję. Momentami czułam jednak pewien niedosyt. Interesujące wątki kończyły sie zbyt szybko, nie były rozwinięte.

Wielkim plusem jest brak schematycznego, szczęśliwego zakończenia. Czytelnik zostaje jednak pozostawiony z nadzieją, że doczeka sie happy end’u. Choćby i z tego powodu sięgnę po tom drugi, gdy tylko się pojawi.

Nie spodziewałam się, że książka przypadnie mi do gustu aż w takim stopniu, a jednak. „Królestwo czarnego łabędzia” czyta się naprawdę fajnie, więc polecam.